FANATYCY CIAŁA: NOWY NARCYZ
Nie wierzy w Boga, ale uprawia kult własnego ciała. Jego światynią jest siłownia, w której codziennie przelewa hektolitry potu, aby wyglądać jeszcze piękniej. Lubi oglądać się w lustrze.
Obecny run na siłownie wyrósł z mody na aerobik w latach 70. i 80. W Wielkiej Brytanii branża rozkręciła się na dobre w latach 90., kiedy rynek opanoway prywatne firmy. Przychody prywatnych fitness klubów oraz liczba ich członków podwoiły się w latach 1996-2001. Szyldy wiodących klubów stały się obowiązkowymi elementami galerii handlowych i eleganckich ulic w centrach miast. Sieć siłowni LA została założona w 1996 r., do lipca 2003 r. będzie miała 73 punkty. Stosunkowo niedrogi abonament miesięczny wynosi tam 38 funtów. W Niemczech w ciągu dziesięciu lat obrót siłowni wzrósł czterokrotnie.
Najtłustszym rynkiem jest z pewnością Ameryka. Jest tam obecnie trzy razy więcej klubów niż 20 lat temu. Według ostatnich badań 13 proc. Amerykanów ma stały abonament, wielu innych deklaruje okazjonalne ćwiczenie. Do boomu przyczyniły się firmy fundujące pracownikom karnety. Czyniły tak w nadziei, że wysiłek fizyczny poprawi wydajność zatrudnionych i zmniejszy nieco rachunki z ubezpieczalni rosnące w miarę starzenia się załogi.
Antropolodzy przyszłości będą zapewne postrzegać ekspansję siłowni nie tyle jako kolejny biznesowy sukces, ile szerzenie się złowrogiego kultu. Chodzenie na regularne treningi ma typowe cechy religii. Ćwiczących motywuje poczucie winy i silna potrzeba odpokutowania za grzechy cielesne. Wielu z nich odwiedza miejsca swego kultu z fanatyczną regularnością - jedna trzecia członków klubów LA przychodzi do nich praktycznie codziennie. Kiedy już przestąpią próg, wiodą ich dalej wtajemniczeni instruktorzy. Albo doprowadzają ich do zbiorowej ekstazy w trakcie zajęć areobiku, albo niczym spowiednicy wchodzą z nimi w osobistą relację jako trenerzy indywidualni. Każdy wyznawca ma swoje własne rytuały bazujące na umartwianiu się i odroczeniu gratyfikacji. Ekstremalna postać kultu ćwiczenia ciała, której mekka mieści się w Gold Gym w Venice w stanie Kalifornia, stała się ruchem masowym.
JUŻ W STAROŻYTNEJ GRECJII.....
Współcześni yuppie nie są pierwszymi w dziejach ludźmi poświęcającymi tyle czasu i środków na rozwój własnego ciała. Słowo "gimnastyka" pochodzi od greckiego wyrazu "gymnos", czyli "nagi": właśnie nago starożytni Grecy uprawiali zapasy, boks i biegi w swoich gimnazjonach. Były one nieodzownym elementem idealnego państwa u Platona. Rzymianie przejęli od Greków troskę o cielesną kondycję. Starożytne instytucje przypominały pod pewnymi względami współczesne kluby; co zamożniejsi ćwiczący mogli kupować usługi starożytnej wersji osobistych trenerów. Ważnym składnikiem wspólnych ćwiczeń było rozkoszowanie się widokiem nagich ciał. Zasadnicza różnica tkwiła w tym, że wysiłek w gimnazjonach służył młodym ludziom jako zaprawa przed pójściem na wojnę. Miało to kapitalne znaczenie zwłaszcza w społecznościach nastawionych wojowniczo jak Sparta.
Konwencjonalna religijność napędzała z kolei XIX-wieczną formę kultu ciała. Tradycyjnie, przez większość swoich dziejów, chrześcijaństwo uznawało ciało za coś niższego rzędu. Ale z nastaniem wiktoriańskiej odmiany "muskularnego chrześcijaństwa", dbanie o kondycję stało się sposobem na oddawanie czci Stwórcy. Chrześcijańskim dżentelmenom wypadało dbać o mięśnie w tym samym stopniu co o stan ducha. Ćwiczenia fizyczne służyły również do uśmierzania gorących nastrojów biedoty - młodych miejskich awanturników zaganiano do klubów bokserskich.
CZAS LUDZI GRUBYCH
Historyczne przesłanki niewiele nam tłumaczą w kwestii motywów, jakimi kierują się dzisiejsi klienci fitness klubów, ludzie przeważnie niewojowniczy i raczej bezbożni. Natomiast można zauważyć inne zjawisko, które dostarcza oczywistego wyjaśnienia nowej wiary. Chodzi o otyłość. Boom na rynku ćwiczeń fizycznych w wielu krajach zbiegł się w czasie z epidemią grubych brzuchów. Zdumiewająca liczba tak Amerykanów jak i Europejczyków ma nadwagę lub otyłość. Czy więc tłok w siłowniach można wytłumaczyć jako logiczną konsekwencję obżarstwa - profilaktycznie lub w postaci środka zaradczego?
Jest jeden szkopuł z tym jakże prostym rozwiązaniem. Większość klientów siłowni to ludzie już zgrabni i sprawni, w stopniu przyprawiającym o kompleksy. Wedle raportu brytyjskiej firmy badań rynku Mintel Intl. ludzie chodzą na ćwiczenia raczej po to, żeby podnieść swoją tężyznę, niż zrzucić kilogramy. Zdaniem pewnego trenera grubasy na ogół zbyt dobrze zdają sobie sprawę ze swojej otyłości, żeby poddać się bezlitosnemu porównaniu z nienagannymi kształtami większości ludzi ćwiczących w klubach (choć niektóre z nich usiłują skusić nieśmiałych klientów "sesjami dla początkujących"). Społeczeństwo polaryzuje się nam na dwóch biegunach osi gruby-szczupły.
Co więcej, choć dobre zdrowie to jeden z głównych motywów, dla których ludzie pedałują dzień w dzień na rowerku treningowym, siłownia nie jest wcale miejscem, gdzie muszą je znaleźć. Ćwiczenia poprawiające krążenie mają z pewnością dobroczynne skutki. Zarazem intensywne - grożą trenującym uszczerbkiem na zdrowiu. Dzieje się tak po części dlatego, że jak w przypadku każdej gorączki złota pozbawieni skrupułów przedsiębiorcy oszczędzają na pracownikach, a odpowiednie przepisy pojawiają się poniewczasie. W Wlk. Brytanii nie ma na przykład żadnego standardu kwalifikacji trenerskich, wielu instruktorów szczyci się lipnymi dyplomami albo nie ma żadnych certyfikatów. Niektórzy z nich zadają swoim podopiecznym niesłychane katusze. Nawet wyznawcy takich - wydawałoby się - łagodniejszych odmian kultu jak joga są narażeni na naderwanie ścięgien przez samozwańczych instruktorów.
Londyński chirurg Jonathan Betser ma pełne ręce roboty z uszkodzeniami kręgosłupa u źle prowadzonych lub nadmiernie ambitnych klientów siłowni, kompensujących siedzący tryb życia opętańczym reżimem ćwiczeń. Inni z kolei skupiają się nadmiernie na jednym ulubionym mięśniu i kończą z nierównomiernie ukształtowanym ciałem. Wysyp takich dobrowolnych okaleczeń w gabinecie dr. Betsera przypada na sezon styczniowej pokuty.
ZABIĆ NUDĘ
Największym problemem w branży fitness klubów jest utrzymanie klientów, którzy po wygaśnięciu początkowego zapału szybko nudzą się samotniczym, monotonnym rytuałem. Walcząc z nudą, właściciele siłowni instalują telewizory, a nawet - w co bardziej snobistycznych lokalach - komputery z internetem, żeby utrudzeni Syzyfowie mieli jakąś rozrywkę w trakcie pedałowania i wyciskania. Firmy sieciowe wprowadzają dziwacznie brzmiące nazwy kursów, aby połechtać ciekawość znużonych klientów. LA Fitness oferuje szereg trudnych do wymówienia odmian jogi: astanga, iyenga, sivananda i tak dalej.
W najbardziej luksusowym segmencie rynku stosuje się jeszcze bardziej wyszukane techniki odżegnywania nudy. W Third Space, topowym klubie w Soho, roczny abonament kosztuje 1 tys. funtów. Oferta obejmuje na początek godzinny kurs boksu na pełnowymiarowym ringu. Martin, cierpliwy i pełen pasji instruktor wagi lekkiej, zapewnia, że boks to świetny sposób na utrzymanie formy (pominąwszy ryzyko wstrząsu mózgu), a co ciekawe - nadzwyczaj popularny wśród kobiet.
Ring bokserski, na którym regularnie odbywają się wieczory "ostrej walki" dla zniewieściałych typków z City i mediów, to jeden ze sposobów, w jaki Third Space próbuje wyróżnić się spośród innych klubów. Inne atrakcje to sala do biegania z atmosferą odtwarzającą warunki górskie, niskochlorowany basen do ćwiczeń z akwalungiem, ścianka do wspinaczki, muzyka grana przez żywych didżejów, a w niedzielne poranki chórek kościelny śpiewający psalmy.
Po co tłumy sprawnych i zgrabnych ludzi poświęcają tyle czasu tak nudnemu samoudręczaniu? Skąd ten masochizm? Być może odpowiedź tkwi w dostępie, jaki daje siłownia, do grona gibkich i skąpo odzianych nieznajomych osób. Siłownie na ogół pełne są luster pozwalających na wzajemne oglądanie się. Tris Reid-Smith, redaktor gejowskiego tygodnika "Pink Paper", zauważa, że niektóre kluby szczególnie przyciągają rzeszę "umięśnionych Marysiek" czy też "treningowych króliczków", jak społeczność gejowska nazywa swoich członków szczególnie dbających o muskulaturę. Obowiązująca jednak w większości siłowni etykieta oraz ścisłe skupienie się na osobistym zbawieniu przez mękę nie zostawiają wiele pola dla flirtu. Radość z patrzenia jest przede wszystkim narcystycznej natury (zdaniem trenerów najchętniej w lustra gapią się mężczyźni).
Częściowe wytłumaczenie może płynąć z obserwacji zmian w strukturze relacji między ludźmi poza siłownią. Wyższe prawdopodobieństwo rozwodu lub separacji mogło przekonać partnerów, choćby podświadomie, że powinni pozostać w formie, na wszelki wypadek. Masowe trenowanie w siłowniach, wraz z rosnącym popytem na męskie kosmetyki, odzwierciedla rosnącą siłę kobiet na rynku singli. Coraz więcej mężczyzn trapi dziś ten sam niepokój o własne ciało, jaki był od dawna udziałem kobiet. Inne wyjaśnienie wskazuje na osłabienie poczucia męskiej dominacji w pracy i domu - panowie mieliby więc wracać do czysto fizycznej, "muskularnej" koncepcji męskości. Być może dla obojga płci mięśnie zaczęły pełnić rolę oznaki powodzenia życiowego, tak jak opalenizna, niegdyś wyróżnik chłopa pracującego całe życie na powietrzu, oznacza dziś zamożność.
Wyjaśnienia szukające potencjalnych korzyści z nabrzmiałych bicepsów i płaskiego brzucha zakładają, że na pewnym poziomie intensywne ćwiczenie jest motywowane racjonalnym dążeniem do szczęścia. Wedle bardziej pesymistycznego sposobu rozumowania chodzenie na siłownie to nie przyjemność, lecz patologia. Psycholog kliniczny Olivier James uważa kult tężyzny za część szerszego zjawiska upokarzania się wywołanego przez porównywanie się z niewłaściwymi modelami. Coraz więcej ludzi jego zdaniem czuje się nie w porządku, ponieważ standardy samooceny wyznacza wizja doskonałości zaszczepiana przez pozornie niewinne seriale telewizyjne. Równolegle ludziom coraz trudniej przychodzi czerpać pozytywne wzmocnienia z korzystnych dla siebie porównań, choćby z tym grubasem obok w przebieralni.
Jest to rezultat "straszliwego perfekcjonizmu", który, jak sądzi James, utrudnia ludziom cieszenie się z owoców zamożności. Niewielu posuwa ów perfekcjonizm aż do takiej skrajności jak znany japoński pisarz Yukio Mishima, który po latach wyciskania sztangi i wyćwiczenia zachwycającego torsu popełnił harakiri, żeby nie doświadczyć starzenia się i szpetoty. Ale na każdą osobę ćwiczącą na atlasach z uzasadnionych wskazań zdrowotnych przypada według Jamesa wiele takich, które po prostu dręczą swoje ciała, skądinąd zupełnie poprawnie zbudowane. Skrajną tego postać widzimy u kulturystów - wielu z nich żywi święcie przekonanie, że są wątłymi osobami. Według badaczy z Melbourne ta forma zaburzenia, zwana "bigoreksją" lub dysmorfią muskularną, prowadzi do obsesyjnych ćwiczeń i łykania sterydów.
Jest sporo dowodów na poparcie tezy, iż intensywny trening mięśni oraz inne formy troski o stan ciała to przypadłości związane z bogactwem, napędzane nierealnymi oczekiwaniami, które jakoby może zaspokoić maszyna do ćwiczeń. Jak relacjonuje jeden z trenerów, ilekroć jego klient wzmocni zaplanowaną część ciała, natychmiast przechodzi do doskonalenia następnej. Według dostępnych wyników badań dwudziestoparolatkowie są bardziej niezadowoleni ze swoich ciał niż inni - choć w rzeczywistości to oni najczęściej pozostają w lepszej formie fizycznej. Kanadyjscy epidemiolodzy wykazali, że niepokoje związane z kondycją występują częściej w bogatych regionach. W tej perspektywie regularne chodzenie na siłownię tylko pogarsza sprawę, rzucając ofiary w wir destrukcyjnego perfekcjonizmu.
Nieco mniej ponura interpretacja wskazuje na to, że urok, jaki wywiera siłownia, wiąże się z samą istotą religii. Być może hedonizm stopniowo traci siłę oddziaływania, a bogaci mieszkańcy Zachodu szukają na nowo rygoru i ograniczeń wyznaczanych niegdyś przez religijną ortodoksję. Podobnie jak chrześcijańskie zbawienie człowieka święty Graal trenujących jest odległy i nieosiągalny, zaś ścieżka wiodąca do niego kręta. Jednak zasady i rutynowe obrzędy związane z dążeniem do niego dają pocieszenie rosnącej rzeszy świeckich purytan.
Ćwiczenie na siłowni ma wreszcie, tak jak większość popularnych form religijności, coś wspólnego ze strachem przed śmiercią i dążeniem do nieśmiertelności - tak jakby dobrze zbudowane i umięśnione ciało mogło lepiej przetrwać do Dnia Sądu. Tym bardziej więc prowadzi ono do rozczarowania. Fitness kluby nie są zapewne takie złe dla większości ćwiczących w nich ludzi. Jednak - jak pytał niegdyś pewien mądry człowiek na temat ciężkiej pracy - po co ryzykować?
Szanuj grosze a złotówki przyjdą same
Szanuj grosze a złotówki przyjdą same