
Pierwsze doniesienia najczęściej są suche, wyprane z emocji. "Zmarł peruwiański bokser Luis Villalta. Stracił przytomność podczas walki, która odbyła się w miejscowości Coconut Creek na Florydzie. Miał 34 lata" - czytamy w serwisie agencyjnym. Kilka dni później kolejna tragedia: "Indonezyjski pięściarz Dian Hasibuan znajduje się w stanie śpiączki" - informowały tamtejsze media.
Każdego roku takich wstrząsających wiadomości jest kilka. Pięściarze tracą przytomność na ringu lub w szatni. Wszyscy wstrzymują oddech, gdy karetka jedzie do szpitala. Lekarze dokonują cudów, by przywrócić ich do życia. Jedna, druga trepanacja czaszki. Czasem się udaje. Stephane Johnson, znokautowany na ringu w Atlantic City pięć lat temu, nie miał szczęścia. Tydzień po walce, w której do momentu, gdy otrzymał nokautujący cios, był pięściarzem lepszym od Paula Vadena, umarł nie odzyskawszy przytomności. Tak samo jak Peruwiańczyk Luis Villalta, tak jak kilkanaście lat wcześniej Koreańczyk Duk Koo Kim, który stracił życie po walce z Amerykaninem Rayem "Boom Boom" Mancinim. Tak samo jak setki innych, mniej znanych bokserów, którzy zmarli w wyniku obrażeń odniesionych w ringu. W najnowszej, osiemdziesięcioletniej historii boksu śmierć na skutek obrażeń odniesionych w ringu poniosło ponad 700 pięściarzy. W samej tylko Indonezji od 1990 roku zmarło ich kilkunastu, z czego dwóch już w tym roku. Mimo to boks cieszy się w tym kraju ogromną popularnością. I nie tylko tam. Mistrzowie pięści zarabiają miliony dolarów. Mają luksusowe domy, wielkie samochody, złote łańcuchy na szyi i piękne kobiety u boku. To działa na wyobraźnię. Szczególnie tych, którzy żyją w nędzy i mają nadzieję, że kiedyś zajmą miejsce mistrzów.
Nie musiał umrzeć
Luis Villalta nie musiał umrzeć po przegranej walce na Florydzie. Mógł dalej cieszyć się życiem u boku kochającej żony i dwójki dzieci, które zostawił w Limie. Był doświadczonym pięściarzem, dziewięciokrotnie zdobywał mistrzostwo Peru w wadze lekkiej. Miał u swego boku ojca, byłego boksera, który trenował go przez ostatnie trzy lata. Jego rekord - 29 zwycięskich pojedynków (25 przez nokaut), 6 porażek i jeden remis - świadczył o tym, że nie był chłopcem do bicia. Ten pojedynek z Rickym Quilesem przegrał jednak zdecydowanie na punkty. Przytomność stracił dopiero w szatni. W stanie śpiączki przewieziono go do szpitala, gdzie po trzech dniach zmarł. Z tego, co mówi jego menedżer Anthony Toresco, wynika, że przyczyną śmierci były nieodwracalne uszkodzenia mózgu. Lekarze podkreślają, że Villalta otrzymał w ostatnich rundach wiele ciężkich ciosów, ale nie są w stanie autorytatywnie stwierdzić, czy to właśnie one spowodowały zgon. Kłopot w tym, że Villalta nie przeszedł przed walką odpowiednich testów. Być może nie zostałby do niej dopuszczony. Miał przecież za sobą dwa nokauty, które zostawiają ślady. W sierpniu ubiegłego roku Peruwiańczyk został wyliczony po ciosach Alexa Trujillo w pojedynku, którego stawką był tytuł mistrza świata organizacji IBA w kategorii półśredniej. Trzy miesiące wcześniej został znokautowany przez Meksykanina Jose Luisa Soto-Karassa. W tym pojedynku doszło do zderzenia głowami, po którym Villalta zataczał się jak pijany, ale kontynuował walkę.
Kawałek mięsa
Angelo Dundee, trener Muhammada Alego, mówi: - Kiedyś widziałeś, że twój bokser ma złamaną szczękę, że krwawi, ale nie miałeś możliwości sprawdzić, co mu jest. Facet miał skrzepy w mózgu, a ty nie miałeś o tym pojęcia. Dziś są badania, które w stu procentach mogą to wykluczyć.
Senator John McCain z Arizony domaga się wprawdzie zaostrzenia przepisów i szczegółowych, obowiązkowych badań dla bokserów według ujednoliconych przepisów w całym kraju, ale Dundee patrzy na to sceptycznie: - Nie wierzę, że to coś da. Każdy stan ma swoje przepisy i chyba nic tego nie zmieni, a badania są drogie.
W ojczyźnie Dundeego bokserskich tragedii jest wiele. Przed laty Artur Steinhaus w swojej książce "Boks jako środek legalnego zabójstwa" podał zastraszające dane. Pisał jednak przede wszystkim o tych, którzy stracili życie. O tych, którzy dalej walczą, nie wspominał. A przecież jak wykazują najnowocześniejsze badania, ciosy w głowę nie są obojętne dla zdrowia. Zdecydowana większość badanych bokserów cierpi na funkcjonalne zaburzenia mózgu. Jeden ze starych mistrzów wagi ciężkiej, Amerykanin Larry Holmes powiedział: - My, bokserzy, jesteśmy dla menedżerów i organizatorów tylko kawałkiem mięsa, na którym zbijają forsę, niczym więcej".
Bezkarność
Wypadki śmiertelne w boksie zawsze wywołują szczególne poruszenie. Dla wielu to forma legalnego zabójstwa, za które nie ponosi się odpowiedzialności. Do tragedii dochodzi najczęściej w wyniku lekceważenia przepisów, lekkomyślności organizatorów. W ubiegłym roku w Cedar City w stanie Utah zginął 35-letni pięściarz. Nikt wcześniej nie zwrócił uwagi, że ten bokser miał na koncie w ciągu ostatnich trzech lat aż 25 porażek. Bez przeszkód wydano mu licencję. Później nikt nie szukał winnych.
A winni są, choć najczęściej unikają kary. Tak było, gdy w 1947 roku zginął Jimmy Doyle, zabity w ringu przez Raya Sugara Robinsona. Podobnie w 1962 roku, gdy życie stracili Benny "Kid" Paret i Koreańczyk Duk Koo Kim. Pierwszego zmasakrował Emile Griffith, drugiego Ray "Boom Boom" Mancini. Śmierć Pareta, który zginął na ringu nowojorskiej Madison Square Garden, walcząc w obronie tytułu mistrzowskiego, jest dowodem na to, jak wiele zależy od postawy sędziego. Po jednym z uderzeń rywala Paret tak nieszczęśliwie wpadł w liny, że nie był w stanie się z nich wyplątać. Sędzia Goldstein nie pośpieszył mu z pomocą, nie przerwał walki. Bezbronny Paret otrzymał około czterdziestu uderzeń, po których stracił przytomność. Goldsteina po rozprawie odsunięto od prowadzenia walk.
Na wokandzie
W Polsce pierwszą informację o śmiertelnym wypadku pięściarza zamieścił 23 stycznia 1932 roku "Kurier Lwowski". Czytamy w nim: "W dniu 22 stycznia, po rozegranej na mistrzostwach Lwowa walce, zmarł zawodnik Pogoni Lwów ś.p. Eugeniusz Godlewski".
Wspomniany Godlewski w bokserskich mistrzostwach Lwowa dotarł w wadze półciężkiej do półfinału. Bezpośrednio po zakończeniu bardzo wyrównanej finałowej walki z dwukrotnym brązowym medalistą mistrzostw Polski H. Grossem z Hasmonei Lwów zemdlał i nie odzyskawszy przytomności, zmarł kilka godzin później w lwowskim szpitalu. Bezpośrednią przyczyną śmierci było pęknięcie tchawicy i podstawy czaszki. Blisko ćwierć wieku później w wyniku obrażeń odniesionych w ringu zmarł Fryderyk Blajer. Szokujący jest fakt, że pięściarz ten zgodnie z regulaminem PZB nie miał prawa walczyć. Po czternastu latach sprawa ta znalazła epilog na wokandzie Izby Cywilnej Sądu Najwyższego rozpatrującego rewizję od pierwszego wyroku. W orzeczeniu stwierdzono między innymi: "Dlatego też nawet zachowanie reguł w toku gry może nie wykluczać odpowiedzialności za wynikłą szkodę, gdy najwyższym dobrem jest zdrowie i życie obywatela".
I to jest do dziś drogowskaz dla ludzi zadających pytanie, jak należy postępować, gdy przychodzi rozstrzygać, co jest przestępstwem, a co wypadkiem.
artykuł Janusza
Pindery pt. "Ciosy śmierci"
"I try to catch him right on the tip of the nose, because I try to push the bone into the brain." (M.Tyson)