Czas redukcji minął... Nie dlatego, że osiągnęłam cel, że kończę z dietami itp. Ostatnia dyskusja na moim poprzednim blogu skłoniła mnie do refleksji. Po kolejnym etapie redukcji, który trwał dwa miesiące i jak na tak krotki czas przyniósł w miarę fajne efekty, zaprzepaściłam tę pracę. Pobudki o 6 rano, biegusiem do jednej pracy do 14, potem szybko na 14.30 do drugiej robotki i w domu lądowałam o 1 lub 3 w nocy, żeby znowu wstać o 6 rano. Nie mając czasu na nic poza pracą i chwilą snu, dieta i zdrowe żywienie poszło w odstawkę i teraz postanowiłam wócić do diety.
Dostałam jednak solidne wiadro lodowatej wody na łeb od Martuccy i to mnie skłoniło do przemyśleń. Jakie wnioski? Otóż redukcja i treningi pod utratę kilogramów dawały mi mnóstwo radości głównie przez pierwsze 10 kg. Potem stały się czymś normalnym. Ostatnia redukcja pod względem odżywiania zaczęła mnie wręcz męczyć. Codzienne robienie rozpiski ile mam czego zjeść, ważenie itp. Radością były dla mnie tylko treningi. Gubione centrymetry czy kilogramy też nie dawały nawet w połowie tak wielkiej radości, jak postępy w kondycji fizycznej. Każde jedno więcej podniesienie hantelki, czy dodatkowy przysiad zanim nogi odmawiały posłuszeństwa to było coś, co wprawiało mnie w stan euforii. Każdy krok do przodu wywoływał u mnie wielki uśmiech i dawał mi mega powera... Moim największym niespełnionym marzeniem jest super kondycja. W czasach szkolnych byłam zawsze w czołówce z wuefu, ale kondycji brakowało mi od zawsze. Za dzieciaka dużo chorowałam, ciągle coś z drogami oddechowymi. Potem jak już trochę podrosłam to zaczęłam palić. Nie miałam prawa mieć dobrej kondychy i po przebiegnięciu paru boisk w kosza wypluwałam płuca. I postanowiłam udowodnić sobie, że ja też mogę super kondycję. I tu zaczyna się mój blog...
Będzie to blog bardziej treningowy niż o odżywianiu. Oczywiście będę się odżywiać zdrowo, ale na luzie. Wagę kuchenną chowam do szafy. Teraz moim celem będzie zbudowanie kondycji, która pozwoli mi wystartować w biegu na 10 km i ukończyć go z w miarę solidnym wynikiem (poniżej 70 min będzie dla mnie bardzo satysfakcjonujące). Czasu mam dużo, gdyż moi marzeniem byłby debiut w Maniackiej Dziesiątce, organizowanej w Poznaniu w marcu. Mam zatem 7 miesięcy na przygotowanie się praktycznie od zera. A nawet gorzej niż od zera w kwestii kondychy.Muszę też wzmocnić mięśnie, gdyż podczas mojego najdłuższego w życiu biegu bez przerwy (trwał on 17 minut wolnym tempem- śmialo możecie się śmiać, ale to był mój największy sukces
) mięśnie mi wysiadły.
Plan mam taki, aby na zmianę biegać w jeden dzień, w drugi siłownia. A w niedzielę basen dla odpoczynku. Bieganie rozpoczynam w poniedziałek, a do tego czasu siłka, może rower. Na początku marszobiegi i co tydzień coraz mniej marszu, a więcej biegu. Zaczynam od półtorej minuty biegu (na początku to pewnie będzie truchcik, ale nad prędkością będę pracować jak już kondycja będzie) i 3,5 minuty szybkiego marszu. I będzie 6 takich serii, które razem dadzą pół godziny. Po tygodniu 2 minuty biegu i 3 minuty marszu i tak co tydzień pół minuty biegu więcej, aż w końcu uda mi się przebiec te 30 minut bez marszu.
Na chwilę obecną nie potrafię nawet wyobrazić sobie siebie, jak na luzaku w solidnym tempie biegam sobie 30 minut, a co dopiero godzinę. Ale muszę pokonać słabości mojego organizmu i udowodnić sobie, że potrafię i dam radę.
Inne cele? Jak już zrobię 10 pompek takich prawdziwych męskich to też będę skakać z radości. A jak podciągnę się chociażby 3 razy na drążku to chyba oszaleję z radości :) Takie małe rzeczy, które dla mnie będą ogromnym sukcesem i frajdą. I takie są moje cele. Mam nadzieję, że można prowadzić blog treningowy, a nie głównie dietetyczny.
Jeśli ktoś dotarł do tego punktu to gratuluję cierpliwości i dziękuję za przeczytanie moich wypocin :)
PS. 5 dni już nie palę. Mam wrażenie jakby mój organizm reagował jakimś dziwnym osłabieniem. Pierwsze dni były najgorsze, ale teraz zdecydowanie bardziej wolę dążyć do celu niż śmierdzieć fajkami :)
I mistrzowski filmik:
Dostałam jednak solidne wiadro lodowatej wody na łeb od Martuccy i to mnie skłoniło do przemyśleń. Jakie wnioski? Otóż redukcja i treningi pod utratę kilogramów dawały mi mnóstwo radości głównie przez pierwsze 10 kg. Potem stały się czymś normalnym. Ostatnia redukcja pod względem odżywiania zaczęła mnie wręcz męczyć. Codzienne robienie rozpiski ile mam czego zjeść, ważenie itp. Radością były dla mnie tylko treningi. Gubione centrymetry czy kilogramy też nie dawały nawet w połowie tak wielkiej radości, jak postępy w kondycji fizycznej. Każde jedno więcej podniesienie hantelki, czy dodatkowy przysiad zanim nogi odmawiały posłuszeństwa to było coś, co wprawiało mnie w stan euforii. Każdy krok do przodu wywoływał u mnie wielki uśmiech i dawał mi mega powera... Moim największym niespełnionym marzeniem jest super kondycja. W czasach szkolnych byłam zawsze w czołówce z wuefu, ale kondycji brakowało mi od zawsze. Za dzieciaka dużo chorowałam, ciągle coś z drogami oddechowymi. Potem jak już trochę podrosłam to zaczęłam palić. Nie miałam prawa mieć dobrej kondychy i po przebiegnięciu paru boisk w kosza wypluwałam płuca. I postanowiłam udowodnić sobie, że ja też mogę super kondycję. I tu zaczyna się mój blog...
Będzie to blog bardziej treningowy niż o odżywianiu. Oczywiście będę się odżywiać zdrowo, ale na luzie. Wagę kuchenną chowam do szafy. Teraz moim celem będzie zbudowanie kondycji, która pozwoli mi wystartować w biegu na 10 km i ukończyć go z w miarę solidnym wynikiem (poniżej 70 min będzie dla mnie bardzo satysfakcjonujące). Czasu mam dużo, gdyż moi marzeniem byłby debiut w Maniackiej Dziesiątce, organizowanej w Poznaniu w marcu. Mam zatem 7 miesięcy na przygotowanie się praktycznie od zera. A nawet gorzej niż od zera w kwestii kondychy.Muszę też wzmocnić mięśnie, gdyż podczas mojego najdłuższego w życiu biegu bez przerwy (trwał on 17 minut wolnym tempem- śmialo możecie się śmiać, ale to był mój największy sukces

Plan mam taki, aby na zmianę biegać w jeden dzień, w drugi siłownia. A w niedzielę basen dla odpoczynku. Bieganie rozpoczynam w poniedziałek, a do tego czasu siłka, może rower. Na początku marszobiegi i co tydzień coraz mniej marszu, a więcej biegu. Zaczynam od półtorej minuty biegu (na początku to pewnie będzie truchcik, ale nad prędkością będę pracować jak już kondycja będzie) i 3,5 minuty szybkiego marszu. I będzie 6 takich serii, które razem dadzą pół godziny. Po tygodniu 2 minuty biegu i 3 minuty marszu i tak co tydzień pół minuty biegu więcej, aż w końcu uda mi się przebiec te 30 minut bez marszu.
Na chwilę obecną nie potrafię nawet wyobrazić sobie siebie, jak na luzaku w solidnym tempie biegam sobie 30 minut, a co dopiero godzinę. Ale muszę pokonać słabości mojego organizmu i udowodnić sobie, że potrafię i dam radę.
Inne cele? Jak już zrobię 10 pompek takich prawdziwych męskich to też będę skakać z radości. A jak podciągnę się chociażby 3 razy na drążku to chyba oszaleję z radości :) Takie małe rzeczy, które dla mnie będą ogromnym sukcesem i frajdą. I takie są moje cele. Mam nadzieję, że można prowadzić blog treningowy, a nie głównie dietetyczny.
Jeśli ktoś dotarł do tego punktu to gratuluję cierpliwości i dziękuję za przeczytanie moich wypocin :)
PS. 5 dni już nie palę. Mam wrażenie jakby mój organizm reagował jakimś dziwnym osłabieniem. Pierwsze dni były najgorsze, ale teraz zdecydowanie bardziej wolę dążyć do celu niż śmierdzieć fajkami :)
I mistrzowski filmik: